MIESZKAŃCY ZALANYCH WSI I MIASTECZEK KOTLINY KŁODZKIEJ MODLĄ SIĘ BY WROCŁAW OBRONIŁ SIĘ PRZED WIELKĄ WODĄ.
Zadzwonił do mnie kolega z naszej małej grupy wyprawowej. Dwóch członków grupy jest z Poznania. Wymyślili żeby pojechać do zalanej Kotliny Kłodzkiej. Byli tam kiedyś w agroturystyce, poznali się właścicielami. Teraz nie mogą się z nimi skontaktować a chcieliby jakoś pomóc. Też znam kilka osób w tej okolicy. Nie jakoś blisko ale jednak znam.
Kolega uważa, że powinniśmy poczekać aż woda zejdzie i będzie już wiadomo, jak fizycznie można pomóc. Pyta jakie jest moje zdanie. Zgadzam się z nim. Maciej natomiast, inny kolega z naszej grupy , też z Poznania, zdecydował, że jedzie choćby sam. Przynajmniej dowie się jak sprawa wygląda. Choć uważam, że lepiej było poczekać, nie chcę pozwolić by jechał sam. Nie mamy pojęcia jak tam sytuacja faktycznie wygląda. Lepiej nie być samemu. No i może ktoś, kogo odwiedzimy będzie potrzebował dodatkowych rąk. Tak na teraz, doraźnie, bez planu.
Zdzwaniamy się z Maciejem, że po drodze przyjedzie po mnie do Wrocławia. Zapakowani się do małego dzielnego Suzuki Samurai. Zabraliśmy trochę wody, soków, jakichś podstawowych produktów spożywczych, leków przeciwzapalnych, przeciwbólowych i czegoś na biegunkę. Wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Do Kotliny dotarliśmy nocą. Sporo czasu zajęło nam szukanie drogi, która byłaby przejezdna. A potem zwykle i tak dojeżdżaliśmy na końcu do zerwanego mostu. Znowu szukamy innej trasy. Szczęśliwie „Samurajek” to naprawdę dzielne terenowe i przede wszystkim małe, lekkie auto. Te cech umożliwiały nam bezproblemowy przejazd podmytymi drogami lub częściowo zabranymi przez rzekę.
Do naszego pierwszego punktu docelowego, Stary Gierałtów, docieramy po północy. Jest ciemno, mokro i błotniście. Postanawiamy nie budzić gospodarzy. Rozkładamy śpiwory pod wiatą piknikową, przy pobliskiej straży pożarnej i idziemy spać.
Rano budzą nas silniki motopomp pracujących nieopodal. Idziemy do właścicieli obiektu Odważy Team. Wyładowujemy te trochę rzeczy, które przywieźliśmy, długo rozmawiamy. Sądzę, że takie rozmowy mają podtekst autoterapeutyczny. Każdy chce wyrzuć z siebie co przeżył. Za jakiś czas nie będzie im się chciało tego ciągle opowiadać. Teraz jednak starają się opowiedzieć wszystko. Słuchamy, trochę się śmiejemy, trochę coś tam mędrkujemy. Gdyby nie fakt, że jednocześnie Maciek stara się naprawić zerwaną linkę rozruchową od agregatu. Byłoby zupełnie normalnie. No i gdyby nie ten widok dookoła domu.
Woda przelała im się przez cały pensjonat, urządziła sobie drugie koryto na ich działce. Mieli dwie fale. Pierwszą jakoś przetrwali. Obstawili się workami. Gdy sądzili, że już po wszystkim, przyszła druga. Próbowali uszczelniać drzwi i okna ale gdy zobaczyli, że woda przelewa się już przez ściany, wiedzieli, że to koniec.
Okazało się, że domu nie mogą już opuścić. Czasowo stał się ich arką po środku wzburzonej rzeki. Weszli więc na piętro i czekali. Gdy woda ustąpiła, na szybko uprzątnęli muł na parterze. Tam gdzie były płytki, bo tam gdzie panele, podłogę po prostu trzeba będzie zerwać. Podobnie jak regipsy na ścianach. Uprzątnięcie obejścia zostawili na później. Teraz zajęli się pomocą ludziom z okolic – postawa numer 1 – pomagam organizuję.
Nasi chwilowi gospodarze, zbierają produkty od swoich znajomych i byłych gości. To wszystko dociera tu w jakiś magiczny sposób. Potem rozwożą te rzeczy po okolicy. Ich synowie nosza jedzenie do gospodarstw, do których nie da się dojechać. Ktoś przysłał swojego syna z pytaniem czy Darek potrafiłby coś tam naprawić. Darek, gospodarz, odpowiada, że chyba tak, że przyjdzie tam potem.
Trzysta metrów za ich domem kończy się droga. Ona tam dalej jest ale most jest zerwany. Teren dookoła jest tak nasiąknięty, że nie da się przejechać żadnym terenowym pojazdem. Kroś próbował motocyklem krosowym ale nie dał rady. Leśne drogi maja wypłukane koleiny na głębokość, na oko od pół do jednego metra – tak to oceniam na szybko, gdy przejeżdżamy obok.
Nad głowami latają śmigłowce dostarczające pomoc do odciętych miejscowości. My jedziemy z gospodarzem na objazd okolicy. Wieziemy co przywieźliśmy i kilka innych rzeczy.
Odwiedzamy „Raj Pstrąga”, wszędzie jeszcze płynie woda. Większość ryb się podusiło. Szukamy właścicieli by sprawdzić czy czegoś nie potrzebują. Pani Asia – właścicielka – twierdzi, że nie ale ma trochę jajek w zapasie. Daje Darkowi – postawa numer 2 – nie biorę jeśli nie potrzebuję, dzielę się tym co mam.
Przy okazji słyszymy ciekawą historię, W jednym z domków są letnicy z Górnego Śląska. Właścicielka mówiła im żeby wyjechali gdy woda się zbliżała. Powiedzieli, że zostają. – Jeśli zostajecie, to pomóżcie coś ratować – miała zaproponować. Powiedzieli, że maja wódkę i będą tylko siedzieć i pić – postawa numer 3 – nie interesuje mnie, na wakacjach jestem.
Jedziemy z Maciejem do kolejnego miejsca. Tam wszystko ok, nawet nie widać, żeby woda przepłynęła przez ogród. Nie wchodzimy wobec tego, jedziemy do Stronia Śląskiego rozeznać się w sytuacji. To w Stroniu puściła tama zbiornika na rzece Morawka.
Zanim jeszcze dotrzemy do centrum mijamy blok, przed którym na ławeczce dyskutują, wygrzewając się w słońcu, trzy osoby – postawa numer 4 – nic mi się nie stało, chwała mi za to. Obok nich starsza kobieta chodzi po trawniku, zbiera śmieci zostawione przez wodę i skład je na kupki koło drogi – postawa numer 5 – mnie bezpośrednio nie dotknęło ale pomogę przynajmniej przy sprzątaniu przestrzeni wspólnej.
Docieramy do centrum Stronia Śląskiego. Tego co widzimy nie oddadzą żadne zdjęcia. W zasadzie nie ma co sprzątać, samo zniszczenie. Pracuje ciężki sprzęt próbując odbudować most. Wszystkie zostały zerwane, ten jeden próbują udrożnić. Przy czym odbudowa, w głównej mierze polega na zrzuceniu, w miejsce brakującej części mostu gruzu, pozostałego po budynkach, które przestały istnieć.
Po mieście chodzi specjalna jednostka Straży Pożarnej. Sprawdzają uszkodzone budynki w poszukiwaniu zaginionych osób. Po czym na budynku piszą pomarańczowym sprajem „nie wchodzić”. Oznacza to budynek do rozbiórki. Pełno tam takich.
Dookoła samochody na drzewach, murkach, klombach. Wóz strażacki, który porwała woda i wbiła w budynek. Ludzie starają się ogarnąć to, co zostało z ich dobytku. Stoimy z Maćkiem jak wryci. Obok dziewczyna nabiera wiadrem wodę z rzeki i stara się je dźwignąć. Podchodzę do niej i proponuje, że pomogę. Zgadza się.
Idziemy z tą wodą do jej sklepu z ubraniami. Wodę potrzebuje do wypłukania mułu z podłogi. Zostawiam wiadro. Ona z drżącą brodą mówi – dziękuję – i bierze się za mycie podłogi. Maciej klepie mnie w ramię i pokazuje palcem. Tył budynku, w którym ta dziewczyna ma swój sklep, praktycznie nie istnieje. Widzimy na piętrze bez ściany zewnętrznej, część pokoju z regałem i książkami, szafką na której wciąż stoi paprotka i firankę wiszącą, w jakiś sposób nad oknem, którego przecież nie ma. Woda zabrała cała ścianę zewnętrzną ścianę budynku. A tamta dziewczyna stara się umyć podłogę w budynku, który najprawdopodobniej będzie musiał być wyburzony.
Wracamy do auta, po drodze spotykamy siedmioosobową rodzinę z Gierałtowa, której rzeka zabrała cały dom. Ojca rodziny poznaliśmy jeszcze rano, gdy przyszedł do Magdy i Darka zapytać czy mają zapasową butle z gazem. Chciał odkupić. Nie sprzedali, dali mu ją po prostu.
I teraz widzimy tę siedmioosobową rodzinę z całym dobytkiem spakowanym do dwóch małych toreb. Idą do krewnych mieszkających w Stroniu.
Jednym z zaskoczeń w Stroniu był food truck z ramenem. Działa! Nie wiem czy był tam zawsze, czy teraz przyjechał. Dookoła siedzą przedstawiciele wszelkich służb ratunkowych i jedzą w ciszy. Nie wiem czy food truck sprzedaje czy rozdaje ten ramen. To bez znaczenia w sumie, ci ludzie po prostu muszą gdzieś się posilić.
Jedziemy do Lądka-Zdrój, tu mamy kolejne dwa adresy do sprawdzenia. W centrum Lądka też katastrofa. Ja na liście mam pensjonat znajomych. Dostaję informację, że tam skarpa nad posesją zwaliła się na parking. Woda wciąż spływa z góry, choć już ze zdecydowanie mniejszym ciśnieniem. Poza zalanym parterem dodatkowych szkód nie ma.
W samym mieście, mimo dramatycznych zniszczeń, największe wrażenie robią na mnie ludzie. W głowie zostają mi sceny jak zdjęcia.
Mijany człowiek wynoszący śmieci, które jeszcze wczoraj były składową jego majątku. W oczach widzę przemęczenie i bezsilność pomieszaną z jakimś amokiem, żeby to wszystko natychmiast uprzątnąć.
Młody strażak z Górnego Śląska, siedzący na parapecie i opierający głowę o krawędź drzwi wozu strażackiego. Widać, że jest wycieńczony.
Starsza Pani, która przed zalanym blokiem tuli się w ramionach młodej sąsiadki.
Starszy mężczyzna z dwoma wiadrami wody i torba z kilkoma bułkami, próbujący złapać oddech przysiadając na murku. Pomagam mu zanieść te wiadra do domu, za zwalonym mostem. On zaprosza mnie do domu, choć wszystkie rzeczy schną przed domem.
Mężczyzna, który woła do sąsiada nabierającego wiadrem wodę z rzeki – Co tam wody ci mało? – Po czym obaj uśmiechają się do siebie szczerze.
Dzieci odbijające rakietką piłeczkę pingpongową o ścianę w klatce schodowej zalanej kamienicy.
Pies, który znalazł patyk i stara się namówić właściciela do zabawy nim.
Cała masa offroad-owców w swoich samochodach terenowych, którzy przyjechali z najróżniejszych części kraju pomagać i policja puszczająca ich w zemknięte obszary.
Chłopak spotkany na stacji benzynowej, jadący na zalane tereny swoim małym Jimny wypchanym po dach gąbkami, ręcznikami papierowymi, środkami do sprzątania mieszkań. Na dachu przywiązane ma łopaty i grabie.
Mężczyzna, który przyjechał swoim pickupem, zostawić komukolwiek, kto będzie potrzebował, swój generator prądu. Zagaduje do nas na stacji i informuje, że właśnie ogłosili ewakuację w Lewinie i potrzebują wszystkich środków transportu.
Ekipa młodych ludzi z Wejherowa, która przywiozła kilka ton wody w butelkach swoim busikiem, przekraczając solidnie dopuszczalne obciążenie pojazdu. Jechali całą noc. Po drodze, tuż przed wjazdem do Kotliny, dostali jeszcze informację, że brakuje pieczywa. Podjechali do najbliższej piekarni i poprosili o pomoc. Piekarz nie miał już pieczywa ale dał im dwie skrzynki bułek do hod-dogów. – To wszystko postawa numer 6.
My jedziemy do Pani Haliny, starszej kobiety mieszkającej samotnie na szczycie góry. Prowadzi tam galerię z obrazami męża Kazimierza Hałajkiewicza. Dotarliśmy we właściwym momencie. „Kajówka” nie została zalana ale woda zerwała jedyną drogę dojazdową. Szczęśliwie we wrzosówce trwa budowa domu przyszłego sąsiada Pani Haliny. Na placu budowy została jeszcze koparka. Pracownicy budowy weszli pieszo po zerwanej drodze, zjechali koparką i na szybko udrożnili drogę. Więc nasz mały Samuraj nie miał najmniejszych problemów z wdrapaniem się na samą górę.
Witamy się z Panią Haliną i pytamy czy czegoś nie potrzebuje. Mówi, że nie ma już prawie paliwa.
Niestety Pani Halinie zostało ostatnie kilka kropel benzyny w generatorze prądu. Chodziła do sąsiadów ale nikt nie miał zapasów paliwa. Dla pani Haliny prąd jest bardzo ważny. Dla niej dostanie się do sklepu w Lądku jest dużym utrudnieniem. Zimą czasami przez miesiąc w ogóle nie da się dojechać do Wrzosówki. Więc dla niej zapasy żywności to rzecz absolutnie fundamentalna. Dla utrzymania tych zapisów fundamentalną kwestią jest prąd. Którego często tam nie ma. Dlatego paliwo dla agregatu to rzecz pierwszej potrzeby.
Maciej chwyta za dwa dwudziesto litrowe kanistry z jej szopki i ładuje do samochodu. Pytamy czy czegoś jeszcze potrzebuje. Odpowiada, że nie. Zresztą nie ma w domu żadnej gotówki. Prosimy żeby się nie przejmowała. Ponawiamy pytanie. – Kilogram cukru – odpowiada. – Coś jeszcze – dopytujemy. – Nie już nic – próbuje nas uspokoić ale widzimy w jej oczach, że walczy by zatrzymać coś w sobie. Naciskamy. – Cztery Kinder Bueno – na sama myśl o słodkościach śmieją jej się oczy. Dodaje z uśmiechem, że lubiła też palić ale doszła do wniosku, że na dwie przyjemności nie będzie jej stać, więc rzuciła palenie.
Wracamy do Lądka, na stacji nie ma już benzyny 95. Do kanistrów lejemy więc 98. Godzinę później, jak się potem okaże, na stacji zostaną już tylko resztki Diesla, benzyny nie będzie w ogóle.
Kupujemy jeszcze cukier i batoniki. Biedronka działa normalnie, choć Polo Market został splądrowany. Wygląda na to, że trochę ucierpiał od wody a uszkodzone drzwi były okazją, która uczyniła złodzieja z niektórych ludzi.
Zawozimy paliwo do „Kajówki”, zostajemy na kawę i miłą pogawędkę. Pani Halina pyta czy chcemy z cukrem, bo ona teraz opływa w dostatki za naszą sprawą. My wybieramy gorzką, szkoda nam na nas tych dwóch łyżeczek cukru.
Wracając przejeżdżamy przez Kłodzko. Wszędzie ślady po bardzo wysokiej wodzie. Jest już późno i miasto skrywa noc. Pół miasta ma światło, pół nie. Na drogach błoto, samochód przed nami zatrzymał się na wzniesieniu i nie może ruszyć pod górkę w tym błocie. Chwilę później Maciek mówi do mnie – Patrz, dziewczyny robią sobie trening biegowy. – I faktycznie widzę dwie dziewczyny w sportowych strojach, biegną sobie przez most – postawa numer 7, życie toczy się dalej.
Jest około dwudziestej drugiej, Maciej wysadza mnie we Wrocławiu, oczekującym na wielką wodę i jedzie dalej.
A mnie przypomina się co mówili ludzie z zalanych wiosek i miasteczek – Modlimy się, żeby Wrocław się utrzymał. Bo jeśli zaleje Wrocław, to wszyscy o nas zapomną.