Jest piękny słoneczny dzień, koniec października a mimo to pływamy w morzu. Pływaliśmy, bo skór siedzimy tu już kilka dni postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy. Wczoraj odwieźliśmy naszego gospodarza na lotnisko w Alicante. Poleciał do Polski a my zostaliśmy w jego domu, z jego samochodem do dyspozycji. Oj, co za niefartowna sytuacja, prawda? Tak mieć do dyspozycji, czyjeś miejsce na ziemi i czuć się z tym… dobrze, po prostu dobrze.
Do Walencji mamy niespełna czterdzieści kilometrów. I właśnie się dowiedzieliśmy, że mają tam Święty Gral. Cały chrześcijański świat szuka go od dwóch tysięcy lat, a oni mają go u siebie. I informacje o tym zamieścili na stronie dla turystów. Wsiadamy więc w naszego małego osiołka z Bawarii. No dobra, nie naszego ale chwilowo pracuje dla nas. I jedziemy, ciekawi Walencji, w której nigdy nie byliśmy.
Miasto jest piękne, nie ma co ukrywać. I dobrego ten święty Gral. Zaparkowaliśmy w samym centrum, trzy piętra pod ziemią. Tuż obok wyjścia z podziemnego parkingu, jest kawiarniany ogródek. Rzecz chyba typowa dla Hiszpanii, w Alicante było tak samo. Postanawiamy zacząć od kawy. Grał czekał na odkrycie od dwóch tysięcy lat, poczeka jeszcze chwilę.
Jest piątek, czyli jesteśmy już piąty dzień w sferze języka hiszpańskiego. Zaczynam eksperymenty z tym językiem. Podchodzi kelner, mówię do niego – Dos capuchinos por favor. Kiwnął głową, i oczywiście coś poszło nie tak w moich ustach, bo dostajemy dwie café Mocha. Czyli espresso, trochę mleka i czekolady. W sumie dobrze się złożyło, bo w plecaku mieliśmy jeszcze dwa churros. Idealne do czekolady i pancerne drugie śniadanie.
Idziemy odkryć tego Grała. Ale po drodze jest jeszcze Mercado Central. No i jak przejść obojętnie koło takiego miejsca. Może inny ktoś by przeszedł ale dla nas halę targowe w dużych miastach, to w sumie, jeśli nie jedyny, to z całą pewnością główny podwód by do dużych miast w ogóle wjeżdżać. Przechadzamy się, podziwiamy i próbujemy owoców morza na stoisku ze świeżymi połowami. Wszystko jest tak świeże, że je się na surowo. Niektóre stworzenia ruszają się jeszcze na lodowej lądzie. My próbujemy jeżowców i czegoś. Nie wiemy czego ale bardzo nam to smakuje.
Ruszamy dalej. Dochodzimy do Katedry Matki Bożej. To tu mają Grala. Niestety okazuje się, że nie tylko my wiemy o Gralu. Kolejka turystów, chodź prezesowa się dość sprawnie, jest znaczna. Za wejście do Katedry kasują dziewięć euro. Wydaje się nam, że lepiej przeznaczyć je na wino. Szukamy miejsca, gdzie turyści nie docierają w modowych ilościach. Siadamy na to wino, co je uratowaliśmy przed wydaniem na Świętego Grala. Menu nie mają jakiegoś interesującego ale nie aż tak nieciekawe, by jak ci Amerykanie obok nas, zamówić cztery hamburgery i cztery cole. Naprawdę? No niestety. My zamawiamy wino, kawę i będziemy myśleć gdzie pójść na coś smacznego.
Siedzimy, popijamy wino i myślimy. Podchodzi pani z jakąś karteczką, błagalną miną i kubkiem na pieniądze. Domyślam się o co prosi. Będąc jednak turystami, zwykle uważamy się za podróżników, tym razem jednak jesteśmy zwykłymi turystami. No więc jako turysta w takim miejscu, trzeba założyć pancerz. Odpowiadam grzecznie, po polsku,, że bardzo mi przykro ale muszę odmówić udzielenia jałmużny. Odpowiedź we własnym języku zwykle jest wtedy bardziej pomocna niż odpowiedź po angielsku.
Pani odwiedziła jeszcze ze dwa stoliki i poszła sobie dalej. Z naszej knajpki wyszedł sympatyczny kelner. Wiem, że sympatyczny bo obsługiwał nas chwilę wcześniej. Poszedł za Panią, pogadali chwilę i wróciła z nim do lokalu. Posadzili ją przy stoliku. Nie gdzie na zapleczu, po prostu przy stoliku. I przynieśli jedzenie. Pani zjadła, wstała, podziękowała i wyszła.
Nie poszliśmy oglądać tego Grała. Widzieliśmy go już, tam w tej zwykłej knajpce na uboczu.